Strona wykorzystuje COOKIES w celach statystycznych, bezpieczeństwa oraz prawidłowego działania serwisu.
Jeśli nie wyrażasz na to zgody, wyłącz obsługę cookies w ustawieniach Twojej przeglądarki.

Zgadzam się Więcej informacji

Łomża - pamięć


Poemat o dawnym pisaniu, dziwnych ludziach i bańkach noblistki 

Przed kilkudziesięciu laty napisałem do Tadeusza Konwickiego. Byłem młodym człowiekiem, który po litewskiej mamie odziedziczył ciepło uczuć (i rzadko je pokazywał), bezpośredniość oraz niezrównaną arogancję. Nie znałem tego co zwą nieoczywistą czołobitnością i lakonicznie zwróciłem się do wybitnego pisarza z prośbą o napisanie krótkiego tekstu o starych wileńskich pocztówkach. Pisarz Konwicki odpisał. Na kartce pocztowej skreślił trzy zniechęcające mnie zdania, opisujące stan jego choroby oraz podał swój telefon (sic!).

Do rozmowy przygotowywałem się kilka dni, ćwiczyłem przed lustrem zawieszenie głosu, cytowałem papierową podpowiadajkę udając, że mówię wystarczająco swobodnie. Stworzyłem kilka zapisków, ponumerowałem cyferkami, każdy miał przeciwdziałać nagłemu zwrotowi akcji, każdy ocechowany był odmienną artykulacją argumentów. Tego dnia wypiłem kieliszek wódki i zadzwoniłem. 

Pan Konwicki na starcie od razu zabiadolił, że jest chory, nie ma sił, i że umiera, po czym oddał mi głos. Wyłuszczyłem sprawę krótko, eksponując argument koronny a raczej wielkoksiążęcy: mama urodziła się kilka kilometrów od niego, a poduszki do snu od lat utwardza pierwszymi wydania książek Wielkiego Pisarza, które ma oczywiście w komplecie. Poplątałem nieco szyk, i choć Pisarz Konwicki słyszał podobne do moich opowieści niejednokrotnie, ponuro obiecał, że jak nie umrze do piątku, to będzie pamiętał.

Po tygodniu Konwicki przesłał tekst. Ja nie wspomniałem o honorarium, a pisarz nigdy się o nie – nie zapytał (dziś to niemożliwe). Ten krotki tekst opublikowały białostockie ”Kartki”, po którym od  lat została chocby jedna kartka. Potem dwukrotnie się spotkaliśmy, gadaliśmy godzinami rzecz jasna o Wileńszczyźnie, z której pochodzi moja mama, urodzona niedaleko od konwickiej ziemi świętej. Stolik kawiarni Czytelnika był uważnie obserwowany. Nikt nic o mnie nie wiedział co wzbudzało podejrzenia i uzasadniona ciekawość. Przesuwały się twarze pisarzy, warszawskich intelektualistów, telewizyjnych celebrytów. Ta sytuacja rozpaliła moją wyobraźnię i choć o Wileńszczyźnie wiedziałem niezbyt wiele, konstruowałem rozmaite barwne kłamstewka co na Pisarza Konwickiego wystarczyło, bowiem z tej oddali w której się wówczas znajdował, to sprawy oczywiste - nie odległe - wydawały mu się podejrzane. 

Przed kilkudziesięciu laty, w toalecie, przy pisuarze natknąłem się na rozchwytywanego bluesmana o rzadkim naonczas imieniu Ireneusz i ptasim nazwisku Dudek. To było na koncercie w białostockim klubie Krąg. Sikaliśmy prężnie, bowiem w tak zwanym międzyczasie się nazbierało. Spojrzeliśmy na siebie z uznaniem. Przepuściłem go do jedynej czynnej umywalki (pisuary były dwa). Na ścianie, na calowym gwoździu wisiały wilgotne gazety pocięte w kwadraty. Przetarliśmy ręce, jak asystenci chirurga. „To co robisz,  jest szczere” – wypaliłem patrząc mu prosto w oczy. „To dla mnie najlepsza recenzja” – odparł Irek Dudek i dodał „zapraszam na kielicha po koncercie”. Naprawdę chciałem, gadałem do siebie jak jakiś świr: „Tomek, zwolnij”, „Wyhamuj chłopie…” no, ale nie dotrwałem. Dudek odleciał i ja odleciałem. 

Przed kilkudziesięciu laty w samolocie węgierskiej kompanii Malew spotkałem reżysera Krzysztofa Zanussiego. Przedział wypełniali turyści z Polski trudniący się handlem wódką na trasie Warszawa - Kair. W podsufitkach miarowo dźwięczały setki butelek wódki szmuglowanych przez przedsiębiorczych polskich studentów arabistyki. Korytarz zawalony był jak w ruskim Antonowie na trasie Grodno Kijów.

Słynny reżyser siedział na samym końcu a obok niego o dziwo znajdował się jedyny wolny fotel w calutkim samolocie. Ten fotel był jednak oznaczony: spoczywała na nim niby od niechcenia ręka reżysera, w której ściskał zrolowany kolorowy magazyn pełen kolorowych zdjęć Węgier. 

Ledwo się doń przecisnąłem. Plącząc się niemiłosiernie, łapiąc w ostatniej chwili pikującą w dół rozbrzęczaną torbę - jakoś się  przywitałem.
- Proszę usiąść – łagodnie powiedział Zanussi i kolorowy folder wsadziła do płóciennego schowka. 

Od razu z marszu zachłannie i bez trzymanki zacząłem opowiadać o WŁASNYCH projektach, MOICH planach, które wkrótce ZREALIZUJĘ. Gdy wracałem na swoje miejsce zobaczyłem jego wzrok: spoglądał na mnie przenikliwie, ale życzliwie, jakby spotkał wariata, kogoś z poważnymi problemami emocjonalnymi – i tylko tak, cierpliwie i wyrozumiale można go tolerować. Po 2 tygodniach otrzymałem pocztówkę od pana Zanussiego z prośbą o utrzymanie kontaktu. 
 
Przed kilkudziesięciu laty w Sejnach, na schodach do świątyni katolickiej patronującej niegdyś tamtejszym kamedułom zobaczyłem jak instalację na stacji Wynyard w Sydney - powyginanego Lecha Janerkę. Leżał, a raczej się mościł się – skręcając na tych schodach oblewanych coraz mocniej sierpniowym żarem. Przysiadłem. Janerka jakoś się ściągnął. Zapaliliśmy. Nic nie mówiliśmy. Ranek jak jakiś cud rozlewał się coraz pojemniej udostępniając coraz odleglejsze plany niecodziennego obrazu, który także jutro będzie porównywalnym arcydziełem. No, ale było dziś. Wymieniliśmy kilka uwag, z których wniosek był jeden, że świat jest do dupy, zwłaszcza na ciężkim kacu a równocześnie jest niezmierzalnie piękny.
Byłem wówczas nasycony poetyckimi uniesieniami i z marszu zacytowałem kilka obserwacji w stylu, że słońce to jedynie kamuflaż przed nocą w której faktycznie przyszło nam żyć. Janerka wyciągnął notesik i coś zanotował. Potem już tylko milcząco paliliśmy. Poranek przemieniał się jak w horrorze w gorący, suchy i bezsensowny dzień. Oczywiście moglismy rozmawiać, ale uznaliśmy, że w tej sytuacji nie ma to wiekszego sensu. 

Przed kilkunastu laty Tomasz Stańko po koncercie w białostockim klubie Forum przemykał się korytarzem zlany potem. To koniec, pomyślałem patrząc na kilka lokalnych dziennikarek czekających na słynnego trębacza. Za chuja się nie dopcham! Wszystkich napierających odepchnął jak śnieg z parkingu masywny ochroniarz (impresario?) rozdajacy na prawo i lewo fałszywe uśmiechy. Gdy Stańko przechodził rozległ się jazgot z prośbami: „proszę powiedzieć dlaczego Pan tak gra, a nie inaczej…?” itp. Malutki Stańko z pochyloną głową, nic niewidzący i  napuszony jak kuropatwa schował się w garderobie. Koniec.
- Dziś nie ma szans – ostatnim nabojem strzelił impresaryjny ochroniarz. Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Cierpliwie rozgoryczony nadal stałem. Na kaca nigdy nie brakło mi skutecznych pomysłów
- Proszę pana, rozumiem, ale proszę przekazać tylko jedno zdanie dla pana Stańki.
- No…
- Wiem jaka jest dla pana Stańki najlepsza płyta jaką kiedykolwiek nagrano, proszę mu tylko to jedno zdanie powiedzieć

Impresaryjny ochroniarz, wielki jak Gowin znikł w garderobie. Usłyszałem szczęk rygla, a po 10 sekundach dźwięczny rewers.
Drzwi się otworzyły i noco powyżej klamki wysunęła się malutka głowa Stańki.
- No, jaka?
- Beaches Brew Milesa Davisa
Stańko zastygł, wyraźnie się rozpromienił chociaż był równocześnie wkurzony. Takie równoległe stany.
- Zapraszam.
Powstał krótki dokument filmowy „Moim muzykom daję wolność”. Potem rodzina Stańki poprosiła mnie, abym im ten filmowy wywiad udostępnił. I podnosili, że taki prosty, cieco naiwny i taki mało filmowy w porówaniu do innych. I za to szczególnie dziękowali. 

Przed kilkudziesięciu laty napisałem do Andrzeja Stasiuka. Odpisał. Całkiem długi list. Wywiązała się korespondencja skazana od początku na moją porażkę. ”Korespondencja”... Ja waliłem sążniste listy on jakies skrobanki. Przedstawiłem znakomitemu pisarzowi Stasiukowi wszystkie moje urojone żale, że opisuje wyłącznie światy, które umierają, i że na oko 12 miesięcy po ich publikacji nie będzie nawet co zbierać, że trzeba spróbować je naprawiać, ratować, rekonstruować, odbudować. 
„Ja tylko spisuję to co widzę” bronił się Stasiuk. Pomyślałem sobie: co to za durny człowiek, który nie chce wziąć się do prawdziwej roboty rewitalizowania świata. Dziś wiem, że miał rację, a ja oczywiście – nie. Ale wtedy było odwrotnie.

Przed kilkoma laty Halina Matejczuk z Gródka w trakcie gorącej rozmowy na wszystkie możliwe tematy, uwzględniające miejscowego wójta i premiera wyznała, że jej ulubionym pisarzem jest Józef Hen. ”Kurwa!”, głęboko się zastanaowiłem, przecież mam namiar na Józefa Hena i nawet rozmawiałem z nim bezpośrednio, a jego wypowiedź sfilmowałem. Postanowiłem zrobić jej niespodziankę. Zadzwoniłem do znakomitego pisarza, odebrał w swoim stylu, jakby miał dosłownie kilka sekund, bo zaraz wykipi mleko. Musiałem szybko sprawę zrelacjonować, powiedziałem „do usłyszenia” i odłożyłem słuchawkę. Wysłałem mu link do filmu, który zrobiłem o pani Halinie (Konsul całego PRL-u) oraz podałem jej telefon. Jak się okazało, po kilku dniach Józef Hen bezpośrednio zadzwonił do pani Matejczuk, i rozmawiali ponad godzinę.
Potem pisarz Hen napisał dwa obszerne artykuły, w których streścił niezwykle barwny żywot Haliny Matejczuk. Z tej okazji pani Halinka zaprosiła mnie na ciasto i złożyła dożywotnią deklarację, że mogę do końca świata zbierać gruszki z jej niewielkiego sadku, co też czyniłem regularnie rok w rok, aż do 2020 roku, kiedy pani Halinka odeszła do swoich gródeckich rodziców. 

Niedawno napisałem do stacji telewizyjnej TVN. Przedstawiłem swój pomysł na odplastykowienie świata. Zapewne zwariowany, ale zawierający twardy dowód, że to możliwe.  Podpisałem sie tytułem dr., aby nadac rangę mojej korespondencji. Nauczony doświadczeniem, i aby mieć całkowitą pewność, że mój email dotrze, od razu wysłałem na kilka adresów w opcji UDW. Stacja TVN specjalizuje się w tym, że panuje w niej tłok w postaci uznanych komentatorów i tiptop celebrytów, a po godzinie 20 emituje od 60 do 100 razy rocznie takie filmy jak „Władca Pierścieni”, „Spider – Man”, oraz kolejki odcinkowe „Szklanych Pułapek”, „Rocky’ich”, „Broni zabójczych”. Na okrągło to samo, od lat. 

Po tygodniu oczekiwania napisałem do stacji telewizyjnej POLSAT. 
Przedstawiłem swój pomysł na odplastykowienie świata. Zapewne zwariowany, ale zawierający twardy dowód, że to możliwe.  Podpisałem sie tytułem dr., aby nadac rangę mojej korespondencji. Nauczony doświadczeniem, i aby mieć całkowitą pewność, że mój email dotrze, od razu wysłałem na kilka adresów w opcji UDW. Stacja POLSAT charakteryzuje się tym, że posiada nieco mniej komentatorów i tiptop celebrytów, ale po godzinie 20 emituje od 60 do 100 razy rocznie takie filmy jak „Władca Pierścieni”, „Spider – Man”, oraz kolejki odcinkowe „Szklanych Pułapek”, „Rocky’ich”, „Broni zabójczych”. Na okrągło to samo, od lat. 

Od obu stacji nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

Potem napisałem do Olgi Tokarczuk. Jak koń pod górę kombinowałem, aby list dotarł, i aby został przeczytany, ale jak to zrobić!? Wysłałem mejle na kontakt na FB, na adres Fundacji, w inne miejsca. Zaryglowana w białej wieży - jak w bańce o której sama pisała - Pani Tokarczuk nigdy nie odpisała. 
Dla przetestowania tego pojebanego świata napisałem jeszcze do młodego pisarza ukraińskiego Andrija Liubki. Odpisał lakonicznie, bo nie wiedział o co mi chodzi. Wysłałem mu link do filmu o Jadzi z Warszawy, która cały 1938 roku przeżyła w świecie bez plastyku i bez produkowania śmieci.

Czy świat bez plastku jest możliwy? 


pomysł i realizacja © Tomasz Wiśniewski (bagnowka)
oprogramowanie serwisu choruzy.pl