posłuchaj

Strona wykorzystuje COOKIES w celach statystycznych, bezpieczeństwa oraz prawidłowego działania serwisu.
Jeśli nie wyrażasz na to zgody, wyłącz obsługę cookies w ustawieniach Twojej przeglądarki.

Zgadzam się Więcej informacji

Sokółka - zostań koordynatorem tej miejscowości - jewishbialystok@gmail.com

Sokółka - Nissan Tykocinski
wspomnienie
uzupełnij jewishbialystok@gmail.com
udostępnij na FB

Nissan Tykociński. Wrażenia z wizyty w Sokółce w grudniu 1944 roku.

Lato 1944 roku. Cały dzień grzmi artyleria, a w radio słychać głęboki głos żydowskiego spikera Jurija Lewina: „Moskwa ogłasza: Rozkaz dzienny Dowództwa Armii Czerwonej”. Serce zaczyna szybciej bić. Wsłuchuję się w napięciu. Wczoraj ogłoszono wyzwolenie Grodna. „Stare rosyjskie miasto”, według spikera; gorzki uśmiech pojawia się na moich ustach, to wszystko dla mnie już odległa historia: rosyjskie miasto, polskie czy białoruskie? Dla mnie Grodno jest ostatnim przystankiem przed moim rodzinnym miastem Sokółką. Dzisiaj spiker radiowy wymienia jedną po drugiej nazwy miast i wsi, a wśród nich Sokółkę. Serce mi rośnie, lecę na skrzydłach mojej wyobraźni z dalekiego Charkowa, gdzie spędziłem ostatni rok, do Sokółki − mojego miasta; wracam na jej ulice i zaułki, do lasów Szyszek i Buchwałowa, otulających ją ze wschodu i od północy, do rzeki Kuryły wijącej się od południa.
Widzę w mojej wyobraźni niemieckich żołnierzy panicznie uciekających przed atakiem rosyjskiej armii i znów słyszę głos spikera: „...miasta wyzwolone”. Wyzwolone? Naprawdę? Miasta, ulice, domy. Czy to na pewno prawda? A co z ludźmi − gdzie oni są? Przecież widziałem na własne oczy co Niemcy zrobili moim współbraciom, synom mojego ludu. Widziałem zbiorowe groby nieopodal fabryki traktorów w Charkowie, rowy w Babim Jarze, w których pogrzebano dziesiątki tysięcy Żydów, zamordowanych przez nazistów. Przeszedłem wraz z rosyjską armią przez całe ukraińskie stepy, przez dziesiątki wiosek i nie widziałem w żadnej z nich ani jednego Żyda. Gazety i audycje radiowe są pełne opisów niemieckich potworności, opisów kompletnego zniszczenia ludności żydowskiej. Ale moje serce wątpi. Czyż to możliwe? W Sokółce miałoby nie być Żydów? Naprawdę nie ma ani jednego?
Przez pół roku włóczyłem się tu i tam z wojskiem. Myśl o tym, że Sokółka już jest wyzwolona, a ja nie mogę jej zobaczyć, nie dawała mi spokoju. Aż pewnego dnia w grudniu 1944 roku mój dowódca, dobroduszny Ormianin, spełnił moją prośbę i wysłał mnie z misją, która pozwoli mi na krótki wypad do Sokółki.
I tak wyruszyłem pewnego zimowego wieczoru z plecakiem na ramionach. Pociąg posuwał się powoli, przystanki wydawały się dłuższe niż odległości między nimi, na każdej stacji wsiadający i wysiadający podróżni, inni próbujący spać na podłodze wagonu, żołnierze udający się na front lub wracający ranni do domu, uchodźcy wojenni, sojusznicy, żałobnicy, głodujący, niewyspani, a każdy z nich podróżujący jedynie z małym zawiniątkiem z jedzeniem i z wielkim workiem zmartwień.
Mijamy pola Białorusi. Wszystko zniszczone do fundamentów, miasta stały się kupami gruzu, tu i ówdzie żarzące się zgliszcza przypominają, że tu było miasto, wieś z jej mieszkańcami, ludźmi, którzy pracowali i cierpieli, cieszyli się i tańczyli, a teraz zostały po nich tylko cmentarze ciągnące się setkami kilometrów. Tu i tam widać wśród gruzów człowieka, zgiętego w pół, szukającego resztek domu, radości, która odeszła na zawsze.
Moje oczy w zdumieniu oglądają ciemne, ponure widoki. Przecieram szybę rękawem i patrzę przez okno. Trzy lata temu jechałem tą samą drogą z Sokółki do Moskwy. Wszystko było wtedy zielone i pełne życia. A teraz? Serce mi się kurczy na myśl, że i moje miasto może tak samo wyglądać. Czy i ja za dwa dni stanę pośród ruin mojego domu i będę szukać ruin mojego życia, które na zawsze odeszło?
Zbliżamy się do Wilna, a ja widzę pierwszych Żydów − leśnych partyzantów, uchodźców, którym w jakiś sposób udało się dotrzeć tu z dalekiego Kazachstanu, Taszkientu czy Karagandy; samotnych wędrowców, którym skończyła się cierpliwość, by czekać na oficjalne zwolnienie, i powracają do domu, by zobaczyć co pozostawił im wróg.
Wagony są zapchane ludźmi, smutek na każdej twarzy, jednak nawet wśród tej ściśniętej mieszaniny ludzi w mundurach widzi się nagle parę zmartwionych oczu, smutek głośno krzyczący z ich głębi. I nos. Nie zostawiający żadnych wątpliwości w sercu. To nos żydowski; zbliżasz się ostrożnie i wolno szepcesz: „Żyd?”, a jego głos odpowiada twierdząco, bo i on też mnie tak samo rozpoznał. Ale chwila! Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy? Czy nie jest pan przypadkiem...? Zaczynasz wertować karty pamięci, przystając na chwilkę na każdej stacji swojego życia; nie − to pomyłka, nie znam pana, ale cóż z tego? I tak jest krewnym krewnego, krwią z mojej krwi. Bo krew już nie płynie w naszych żyłach − cała została przelana.
Pociąg zbliża się do Grodna. Spieszę się odszukać adres przyjaciela ze studiów. Spotkaliśmy się przypadkowo podczas wojny w dalekiej Moskwie i od tej pory utrzymujemy kontakt listowny. Wrócił tu wcześniej niż ja − jakieś dwa miesiące temu. Jest do niego dość daleko i muszę przejść przez całe miasto. Wszystko wydaje mi się dziwne i obce. Grodno − miasto i metropolia Izraela − bez żadnych Żydów. Przeszedłem już przez całe miasto i nie widziałem ani jednego.
Jestem w mieszkaniu przyjaciela. Opowiada mi o tym, co dzieje się w mieście. Właścicielka domu, Rosjanka, która spędziła w Grodnie wszystkie lata okupacji, wchodzi do pokoju. Siada z nami i przyłącza się do rozmowy. Po chwili mówi już tylko ona, a my słuchamy pilnie każdego słowa... Całej historii, kroniki strasznych czasów. Getto, obóz w Kiełbasinie, pociągi śmierci do Treblinki i Auschwitz.
Wieczorem idziemy odwiedzić rodzinę żydowską, która spędziła wszystkie lata Holokaustu ukrywając się w piwnicy. Spotykamy całą grupę grodzieńskich Żydów − około 15 osób, każdy z własną straszną opowieścią, a każda z nich to długi zwój ognia przesiąknięty krwią i łzami.Nie mogłem zasnąć całą noc, nie mogłem zmrużyć oka. Odliczałem godziny do świtu, by udać się dalej w moją podróż. Zostało już tylko 40 kilometrów − godzina drogi i będę w domu! W domu! Los zaśmiał się ze mnie! Chociaż byłem rozczarowany, nie spóźniłem się. Rano dowiedziałem się, że koło Kuźnicy są straże graniczne i że nie wolno przekraczać granicy; Grodno jest w Rosji, a Sokółka w Polsce. Latałem trzy dni szukając jakiejś rady, ale nie mogłem załatwić wizy, by przekroczyć granicę Polski. Przekroczyć nielegalnie? − ale to oznacza ryzyko kuli albo ośmiu lat więzienia.
W końcu zdecydowałem się wejść do „jaskini lwa” − biura wojennego komendanta Grodna. Był w znakomitym nastroju. Wypolerowany, wyprostowany i ubrany z wojskową perfekcją, stanąłem przed nim i dziarsko zasalutowałem. Wyjaśniłem, że jestem w misji wojskowej i że o ile wiem, oddział, do którego się udaję, przerzucono w okolice Białegostoku. „I co z tego?”, spytał oficer, „jedź do Białegostoku”. Zapytałem, w jaki sposób mam przekroczyć granicę? Komendant, wyciągnął ręce po moje dokumenty, popatrzył na rozkaz podróży i napisał na nim wielkimi literami: „Zezwala się przekroczyć granicę” i złożył podpis.
„To wszystko?” − zapytałem nieśmiało. „A pieczątka?”. „Niepotrzebna” − odpowiedział – „wszyscy na granicy znają mój podpis”. Uścisnęliśmy dłonie, zabrałem moje „dokumenty wybawienia”, zasalutowałem i podziękowałem mu z sercem walącym z radości i wyszedłem. W korytarzu czekał mój kolega.Moja radość jest nieco przytłumiona obawą o to, co się stanie, jeśli straż na granicy nie uzna przepustki od komendanta i odeśle mnie z powrotem. Mimo wątpliwości, nie waham się ani przez moment, wyruszam na południowy skraj miasta, by zatrzymać jakiś pojazd. Kilka minut później zatrzymuje się samochód wojskowy. Większość czekających na „okazję” to personel wojskowy, a ja z nimi. Wskakujemy na ciężarówkę i jestem w drodze do Sokółki. Pojazd wlecze się, moja cierpliwość jest coraz mniejsza. Każda minuta wydaje się trwać dziesięć, zerkam przez szpary, żeby zorientować się gdzie jesteśmy.
Dojechaliśmy wreszcie do granicy. Schodzimy z ciężarówki. Uzbek z patrolu granicznego sprawdza moje dokumenty i książeczkę wojskową. Głośno i powoli czyta napis komendanta: „Zezwala się okazicielowi przekroczyć granicę”. Wstrzymuję oddech na wypadek, że o coś mnie zapyta, będzie przesłuchiwał, czegoś żądał, robił problemy. Ale on odwraca się do mnie i mówi poważnym, ale miłym głosem: „W porządku, przechodź”.
Dwa kroki dalej i jestem za granicą, w Polsce. Wszyscy żołnierze, którym sprawdzono dokumenty, stoją w grupie około 10 metrów od przejścia na polską stronę i czekają na jakiś transport. Ciężarówka przejeżdża przez granicę, zatrzymuje się, a my wspinamy się na nią z powrotem.
Już podróżujemy po drogach należących do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Pokryte śniegiem pola; rozglądam się dookoła. Te lasy Litwinówki i Sosnosvtza znam. Przypomina mi się, że tu był żydowski majątek Amiela; tak, to rodzice mojej krewnej Gittel Amiel, po drugiej stronie drogi, po prawej tylko kilka kilometrów stąd jest majątek Neidera, żydowskiego poety Leiba Neidera, z czystą duszą epikurejczyka, delikatnego, wrażliwego liryka, wyrwanego z życia w jakże młodym wieku.
Wspomnienia z dzieciństwa wracają, kiedy razem bywaliśmy u Neidera, z moimi krewnymi, rodziną Gowińskich z Sokółki. Na letnim obozie Ha−Shomer Ha−Tsa’ir. Już Kuźnica, żydowska wieś − mijamy ją zmęczeni; a tu wioska Chreptowce, w której też wiele razy spędzaliśmy wakacyjne obozy Ha−Shomer Ha−Tsa’ir. Gdzie są szczęśliwe dni dzieciństwa? Ciężarówka zbliża się do Sokółki. Po lewej wieża strażnicza. Zbieraliśmy się dookoła niej jako żydowska młodzież na Lag B’Omer. Namioty, obozy, machanie flagami, parady z pochodniami − wszystko to wraca do życia w moich wspomnieniach. Zamykam oczy i widzę siebie jako chłopca w spodenkach khaki i niebieskim krawacie, maszerującego w takt werbli wraz z dziesiątkami i setkami kolegów. Flagi ponad nami, pochodnie oświetlające drogę. I my, pełni szczęścia i radości, wracamy do domu... Przed miastem chuligani, w ich rękach kamienie i cegły, ale nie odważą się nic zacząć, drwina w ich oczach, a w naszych pogarda dla nich. Jesteśmy dumni z naszej żydowskości i wysoko niesiemy głowy... i już zbliżamy się do centrum miasta. Czekają na nas niecierpliwie rodzice, bracia i siostry. Każdy wraca do domu na łono własnej rodziny.
Wstrząs ciężarówki na zakręcie przywraca mnie do rzeczywistości − gdzie są wszyscy moi przyjaciele z tamtych lat? Kilku z nich trafiło do Palestyny, większość została w Sokółce. Jak potraktował ich los? Przyjechaliśmy. Ciężarówka jedzie wzdłuż Grodzieńskiej, zwykłej ulicy, przy której nadal stoją domy, z kominów snuje się dym, jacyś ludzie idą chodnikiem; zbliżamy się do rynku. Widzę otwarte sklepy. Ciężarówka zatrzymuje się, wychodzę, a od długiego siedzenia uginają mi się kolana. Rozglądam się, gdzie iść? W którą stronę się obrócić?
Mijają mnie ludzie. W mieście jest wielu takich jak ja − żołnierzy w mundurze Armii Czerwonej; nadal trwa wojna, a front nie jest aż tak daleko stąd, więc nikt nie zwraca na mnie specjalnej uwagi, ale nagle jeden z przechodniów rzucił na mnie okiem, za chwilę jego oczy przeszyły mnie ponownie. Zatrzymał się i pobladł; nasze spojrzenia skrzyżowały się trzy razy – „Tykociński!” – krzyczy podekscytowanym pełnym emocji głosem – „Jezusie, Mario i Józefie, skąd się tu wziąłeś? Żyjesz? To niemożliwe!”.
Ludzie zbierają się dookoła nas, poznaję twarze − rodzina Daszutów, Mudrewicze, Mackiewicze, Biziuki i Jaroccy, kilku podchodzi bliżej, podają ręce, ale inni utrzymują dystans. Wśród zaskoczonych okrzyków słyszę tu i ówdzie słowo − Żyd! „A mówili, że na świecie nie ma już Żydów”, słyszę nagle. „Są, są” − odpowiadam, i że niedługo wszyscy sokólscy Żydzi powrócą! Chciałbym uwierzyć w swoje własne słowa, myślę w moim sercu − ale może powinienem im to powiedzieć − tym ludziom, którzy ukradli, przejęli, a może nawet i mordowali.
Tłum się rozprasza; kilka osób zostaje przy mnie, wśród nich dawni sąsiedzi. Zapraszają mnie do domu, by coś zjeść, odpocząć. Stoję i waham się, kiedy fryzjer Bronek Daszuta odciąga mnie na stronę i szepce do ucha, że to nie jest dobry pomysł, bym łaził dookoła po ulicach.
Po drodze do Sokółki słyszałem o bandytach, ludziach z Armii Krajowej (Armia Ludowa – podziemna polska organizacja bojowa o zdecydowanie antysemickim charakterze) (tak w oryginale – przyp. tł.), których pełno jest w okolicy; zastawiających pułapki na żołnierzy rosyjskich i czyhających na niedobitki Żydów i mordujących ich. Gangi te potrafiły zatrzymywać pociągi i wywlekać z nich i zabijać na miejscu Żydów, Rosjan, a nawet Polaków lojalnych wobec nowej władzy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że byłem zagrożony podwójnie − jako Żyd i jako aktywny „agent” podczas sowieckiej obecności na tym terenie między 1939 r. a 1941 r., chociaż na razie moja ciekawość, jeśli chodzi o to, co zdarzyło się w moim mieście, była silniejsza niż troska o moje bezpieczeństwo, więc zdecydowałem się pochodzić po mieście, niezależnie od tego, co może się stać.
Miasto nie było zniszczone − wszystkie domy nadal stały tam, gdzie stały, gdy wyjechałem trzy lata wcześniej. Jedną rzucającą się w oczy zmianą w centrum miasta było zniknięcie dwóch rzędów sklepów stojących dawniej naprzeciwko cerkwi prawosławnej. Ich miejsce zajął obszerny plac rozciągający się od hotelu Alikama aż do budynku starostwa. Część placu urządzona jako park, a część jako otwartą przestrzeń wyłożoną wielkimi prostokątnymi płytami. Ulica Białostocka − jak zwykle − otwarte sklepy, ale w nich obce twarze, większość z nich polska − ale nie były to twarze lokalne.
Stoję sobie przed domem mojej młodzieńczej sympatii Racheli Malskiej. Dom jest zamieszkały, pukam do drzwi i wchodzę. Ludzie są zaskoczeni − co tu robi rosyjski żołnierz i to w dodatku Żyd? Mówię do nich po polsku, tłumaczę kim jestem i dlaczego tu przyszedłem. Zaczynają popadać w panikę, uspokajam ich, bo nie przyszedłem tu, by ich stąd wyrzucić. Nie wiedzą, co się stało z właścicielem domu.
Dom znajdował się poza gettem, a właściciele znaleźli się w getcie. Nie mogę wydobyć z siebie słowa... Patrzą na mnie z gniewem w oczach, chociaż moje myśli są w zupełnie innym świecie. Widzę cienie, sylwetki drogich mi ludzi, którzy chodzili i rozmawiali pomiędzy tymi ścianami. Wydaje się mi, że słyszę głos Taibe: „Kumt arein − sezt zich − Wejdź – usiądź.Ruche’leh az ervais oif aveila, sie kumpt gleid zurick”. I już słyszę dźwięk jej kroków na podwórku. Teraz biegnie, jest coraz bliżej, słyszę jej radosny śmiech. Schowam się za drzwiami, zrobię jej niespodziankę, a kiedy wejdzie, pochwycę ją od tyłu i mocno uścisnę. Ale nie ma już Taibe i nie ma Ruche’leh. Jest tylko chrześcijańska kobieta z gniewem na twarzy, przeszywająca mnie wzrokiem, niecierpliwa, mamrocąca coś jakby chciała powiedzieć: „Wynoś się Żydzie, czego od nas chcesz?”. Ale moje stopy wrosły w podłogę; jestem sparaliżowany przez − wydaje się − godzinę, szukając czegoś, pamiątki, wspomnienia, skrawka czegoś, co przypomni co było... ale nie znajduję nic; wszystko jest obce. Zapach gotującej się na piecu kapusty i smażącego się tłuszczu, a na ścianie, spoglądające na mnie smutne oczy Jezusa − Żyda!
Odchodzę. Kto wie, czy jeszcze zobaczę to miejsce? Wychodząc z podwórka na chwilkę przystaję. Kiedyś godzinami stałem przy wejściu w piękne księżycowe noce i opóźniałem rozstanie. Tym razem jestem sam; nie ma nikogo kto powie: „do zobaczenia!”. Nie wrócę tu już więcej. Kolejny spalony most za mną, ale muszę iść naprzód, bo tak rozkazuje mi życie. Przechodzę obok podwórka należącego do Sztejna, seminarzysty, to skrót do ulicy rzeźników. I już posesja mojego dziadka Szmula Tykocińskiego; ten sam dom, to samo długie podwórko. Nie wchodzę do środka; zerkam tylko przez wiklinowy płot. Widzę obcych. Poznaję kilku z nich. Ktoś mnie zauważył. − Panie Tykociński − podchodzi do mnie. – „To wszystko pańska własność; jakie tu bogactwa, jakie bogactwa, musi pan tu zostać!”. Przez moją twarz przemyka gorzki uśmiech; jeśli zostanę, oczekuje mnie królestwo − na cmentarzu.Przypomina mi się matka. Jestem szczęśliwy, że w porę wyemigrowała i tego nie widzi. Ludzie kręcący się dookoła mnie patrzą na mnie z konsternacją. Wychodzą lokatorzy, podchodzą, i gdy się dowiadują kim jestem, zapraszają do środka, ale ja nie potrafię przekroczyć progu. „Nie przyjechałem tutaj, by odzyskać swoją własność”, mówię do nich i odchodzę.
Idę dalej. Przechodzę przez dróżkę do Izaaka Aleszkowskiego i dochodzę do domu Bermana, do pokoju, w którym mieszkałem przed wojną, razem z rodziną Kapłanów. Mój pokój jest zajęty, mieszkają w nim Polacy. Mówią, że pokoje zmieniły lokatorów już dwa razy. Kto mieszkał tu przed wojną? Nie wiedzą. Czy wiedzą, że mieszkali tu Żydzi? Gdzie teraz są? Zostali eksterminowani, oczywiście. Są zaskoczeni, gdy mówię, że to ja tu mieszkałem. Ogarnia ich niepokój, że może przyszedłem po to, by odzyskać moje mieszkanie. Uspokajam ich; nie, nie wróciłem, chcę tylko zobaczyć, czy coś nie zostało, jakaś pamiątka, dokument, zdjęcie... Przeglądam cały dom, aż do strychu, zaglądając w każdy kątek. Nie ma nic. Nowi właściciele uśmiechają się: „Nic pan nie znajdzie. Całe żydowskie getto zostało przeorane na wskroś”, kopali i szukali w gruzach; wszystko co było coś warte zabrali, wszystko inne spalone, przepadło.
Nie mam tu już nic do roboty. Poszedłem do Daszutów. Czekają tam na mnie wszyscy starzy sąsiedzi. Nagle otwierają się drzwi. Wchodzi starzec; rzuca mi się na szyje i całuje mnie. To Piotr Jarocki, gospodarz, w którego domu mieszkaliśmy przez wiele lat, po tym jak wróciliśmy z Rosji. Chrześcijanin obejmuje mnie i płacze. Także i ja nie potrafię już dłużej powstrzymać emocji i z moich oczu płyną łzy. Siadamy, a on opowiada mi o wszystkim, co się zdarzyło przez lata, gdy byłem nieobecny.
Siedzimy tak aż do wieczora, a oni opowiadają: „Getto, roboty przymusowe, głód, rozstrzelania, powieszenia, wygnanie do Kiełbasina, Treblinki, obozów pracy i transporty do Auschwitz. Nie ma wątpliwości, nie pozostał nikt żywy, ale może...?Za ścianą mieszka rosyjski komendant Sokółki; śpi tutaj i wchodzi do pokoju, w którym się znajdujemy. Przyznajemy się kim jesteśmy. Wie o mnie więcej niż myślę. Plotka o moim przyjeździe rozeszła się po całym mieście. Radzi mi, bym pozostał tu na noc, bo w Sokółce nie ma bezpieczniejszego miejsca. Na zewnątrz stoi wartownik przez całą noc i pilnuje domu oraz jego mieszkańca.
Następnego ranka kontynuowałem moją wędrówkę po mieście; poszedłem w okolice synagog. Padół; wielka synagoga stała się magazynem płodów rolnych, stał przy niej wartownik, a wejście nie było możliwe. Padół był spalony. Wędruję po okolicy, tu szkoła Tarbut, tam Talmud Torah Batei Ha−Midrash i Shtiebel. To tu spędziłem najszczęśliwsze lata mojego życia; tu poznałem przykazanie „kochaj bliźniego swego”, ludzi, odległą ojczyznę, stary-nowy język. Myślę o tych „kilku”, którzy zrealizowali marzenia i emigrowali, i o tych „wielu”, którzy pozostali, i zostali zamordowani ręką wroga.
Każdy kamień, każde ziarnko piasku, był przesiąknięty wspomnieniami. Tylko trzy lata temu, słychać tu było głosy niemowląt; dom rabina, tu śmiały się i bawiły dzieci, a teraz wszystko ucichło, ucichło na wieczność. Serce się przepełnia uczuciami i nie ma nikogo z kim można by zamienić słowo. Nie ma nikogo, kto potrafi zrozumieć. Patrzysz na twarze wokół ciebie. Oni to widzieli − i milczeli! Czy tylko milczeli? Ilu z nich miało w tym udział? Kto z nich podał głodującemu dziecku szklankę mleka i ilu z nich szabrowało? Kto z nich podał chleb głodującej rodzinie i ilu z nich pomagało nazistom mordować tysiące?
Patrzę im w oczy i nie widzę poczucia winy. Oni żyją. Idź, otwórz ich kufry i ich paczki, a znajdziesz w nich futro twojego krewnego, szabasowe ubranie twojego przyjaciela, biżuterię twojej dziewczyny! Sodoma i Gomora wykorzystują destrukcję. Czyż nie może być tak, że było wśród nich kilku Sprawiedliwych? Kto wskaże mi jednego, który naraził swe życie, by pomóc! Na próżno szukałem w Sokółce. Tu i ówdzie słyszałem o rolniku lub o rodzinie, która ukrywała żydowskiego chłopca; zostali odkryci i każdy zginął w egzekucji. Kim byli ci bohaterowie? Ja nie wiedziałem i nie wie też nikt, gdzie zostali pogrzebani. Nie mogłem oddać im hołdu i uhonorować ich popiołów − tylko pamięć o nich.
Robiło się późno, musiałem wracać do mojego oddziału; trzy dni w Grodnie nie zostawiły zbyt wiele czasu na Sokółkę − może to i dobrze, nie mam już nic wspólnego z tym miejscem. Czas, by na zawsze pożegnać się z moim miastem Sokółką. Ale mimo wszystko, nie mogę odjechać nie żegnając mojego ojca, który zmarł, gdy byłem bardzo młody... Z tego czasu pozostały mi tylko wspomnienia, chociaż odczuwałem jego nieobecność przez wiele lat, dzień po dniu i godzinę po godzinie. Pamiętam moją matkę wychwalającą go każdego wieczoru. Jak mógłbym nie odwiedzić jego grobu? Wyruszyłem zatem na cmentarz. Mijam domy przy Ulitzka, drodze, która tam prowadzi.
Wiele razy myślałem o tej ulicy: to ulica umarłych! Tu, pewnego dnia, oni będą nieśli na swoich ramionach moją trumnę, aż do końca ulicy, pochowają mnie w ziemi... i to wszystko. Trząsłem się na myśl o tym. A teraz oni nie żyją, nikt im nie towarzyszył, nikt ich nie pochował. Ich kości spalono, a popioły rozsypano na wszystkich polach Europy. Wieje wiatr. Może przyniesie na swych skrzydłach prochy z krematoriów Auschwitz do ich prawdziwego domu, tu w Sokółce.
Na cmentarzu spotykam Tkaczuka, wysokiego Rosjanina, urzędnika notariusza. Zna mnie i towarzyszy mi. Z nabożeństwem wchodzę na cmentarz. Ogrodzenie jest zniszczone, ale gdzie są groby? Usypane kopce ziemi, ale nie ma nagrobków! Przechodzę między rzędami na próżno szukając grobu mojego ojca i dziadka. Nie widzę śladu po nich i nagle − pomiędzy krzakami i chwastami − widzę pochylony nagrobek. Trzęsącymi się rękami przewracam go i czytam nazwisko mojego wujka − Mordechaja Tykocińskiego.
Proszę Tkaczuka o wyjaśnienia, a on opowiada, że Niemcy zabrali wszystkie nagrobki z cmentarza żydowskiego i wybrukowali nimi rynek miejski. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że moje stopy chodziły po nagrobkach moich współplemieńców, moich braci. Grunt pali mi stopy − nie mogłem już dłużej wytrzymać. Muszę stąd jak najprędzej się wyrwać.
Wracam do domu moich sąsiadów, Daszutów i Jarockich. Próbują mnie przekonać, bym został, sprzedał dom, ale nie mogę ich słuchać. Z plecakiem na ramionach śpieszę się, by opuścić miasto. Wojskowy samochód stoi na rynku, biegnę do niego i wskakuję do środka, w chwili gdy zaczyna swoją podróż na północ, w kierunku granicy. Z moich oczu płyną łzy, macham ręką, by pożegnać moich przyjaciół − i by pożegnać Sokółkę, moją Sokółkę. Zostaniesz w moim sercu na zawsze.
źródło: Sefer Sokółka 

Autor tych wspomnień, Nissan Tykociński był adwokatem i przedwojennym komunistą.  W II Rzeczpospolitej siedział w więzieniu za agitację komunistyczną. Za sowieckiej okupacji, w listopadzie 1939 roku brał udział w lokalnych "wyborach".
Wybrał Edward Horsztyński

2020-03-10 07:06:49 history