posłuchaj

Strona wykorzystuje COOKIES w celach statystycznych, bezpieczeństwa oraz prawidłowego działania serwisu.
Jeśli nie wyrażasz na to zgody, wyłącz obsługę cookies w ustawieniach Twojej przeglądarki.

Zgadzam się Więcej informacji

Ludzie

Maria Renata Mayenowa Rachela Gurewicz (-ówna?)
1908 (10?) - 1988
uzupełnij jewishbialystok@gmail.com
udostępnij na FB

opr. WiT

Pochodziła z zamożnej rodziny żydowskiej ze wschodnich regionów współczesnej Polski — tych jej skrawków, które należały do cesarstwa, nie zaś Królestwa Polskiego. Urodziła się w Białymstoku w roku 1908 (1910?), oczywiście jako poddana rosyjska. Z domu nazywała się Rachela Gurewicz i kształciła — już w niepodległej Polsce — w Gimnazjum Humanistycznym Dawida Druskina w Białymstoku (film dotyczący tego gimnazjum Wnuczka Rabina). Potem studiowała polonistykę na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.

Pod koniec 1927 roku młodziutka absolwentka białostockiego gimnazjum Dawida Druskina wypełniła dokument niezbędny do wstąpienia na Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie. 
Wydział historyko - filologiczny 

Kwestjonarjusz
Nazwisko Gurewiczówna
Imię Rachela
Imię ojca Benjamin-Lejb
Imię i nazwisko panieńskie matki Szejna Barasz
Rok, miesiąc i dzień urodzenia, r. 1908 1 grudzień
Miejsce urodzenia Białystok
Narodowość Żydowska
Wyznanie Mojżeszowe
Język macierzysty polski
Adres obecny Białystok, ul. Sobieskiego N° 12
Data 19 30/VIII 27 r. podpis własnoręczny R. Gurewiczówna


Wspomnienie o Marii Renacie Mayenowej autorstwa profesora Zygmunta Saloniego

Przed rokiem ukazał się wybór Studiów i rozpraw Marii Renaty Mayenowej1.Przypomniało mi to, że pani Renacie jestem winien wspomnienie, którego dotychczas nie napisałem2.

Jest to z mojej strony niewątpliwe zaniedbanie. Na jej pogrzebie, 12 maja 1988 r. — znalazłem się niemal prosto z samolotu po półrocznym z górą pobycie na drugiej półkuli; poproszono mnie, abym przemówił — w imieniu warszawskiego środowiska językoznawczego i swoim własnym; nie miałem na to siły; zresztą na jej pogrzebie były piękne i wzruszające przemówienia. Była żegnana z żalem i łzami przez uczonych, których wychowała i którzy w momencie pogrzebu już dawno przekroczyli sześćdziesiątkę.

Nie przemówiłem też na zjeździe Polskiego Towarzystwa Językoznawczego w roku 1989, gdy była wspominana. I nie napisałem do dziś wspomnienia. Nie mija akurat żadna „okrągła” rocznica związana z jej życiem. Ale może i lepiej pisać wspomnienie nie na rocznicę: po prostu przypomnieć jej pamięć ludziom, którzy ją znali, aludziom, którzy jej nie znali — przypomnieć problemy jej życia, które są także w pewnej części i ich problemami.

Profesor Marii Renacie Mayenowej poświęcono niemało tekstów wspomnieniowych: dwie książki (Tekst i - zdanie, Wrocław1983 — na jubileusz i Tekst w kontekście - pośmiertnie) oraz Zamieszczona w Studiach i rozprawach bibliografia wymienia ich 13 (4 jubileuszowe i 9 pośmiertnych). Wraz z zamieszczonym w tomie słowem wstępnym, pióra Teresy Dobrzyńskiej, dobrze przedstawiają one sylwetkę uczonej, jej dokonania w sferze poetyki, zwłaszcza zaś stosowania w badaniach literackich metod językoznawczych, jej zasługi w zakresie edytorstwa tekstów staropolskich i przybliżenia ich współczesnym, przede wszystkim współczesnym specjalistom i badaczom, a nie szerokim kręgom odbiorców, jej otwarcie na nowe prądy metodologiczne i nową problematykę badawczą. We wspomnieniach tych były przy tym niejednokrotnie wyrażone bogate treści osobiste. Były one formułowane przez ludzi, którym pani Renata pomogła w pracy i w życiu; pomogła niejednokrotnie w sposób bardzo nieformalny i subtelny, nie przez stworzenie możliwości zatrudnienia czy bezpośrednie kierowanie pracą, lecz przez wskazanie perspektyw badawczych, pogłębienie dostrzeganej przez nich problematyki, wreszcie wciągnięcie w środowisko ludzi zajmujących się działalnością intelektualną.

Jednakte bogate wspomnienia nie wyczerpały wszystkiego tego, co trzeba by powiedzieć o pani Renacie. W szczególności — mimo wielu treści osobistych drukowanych wspomnień i niejednokrotnie ich silnego tonu emocjonalnego — pozostało jeszcze coś dla mnie: treści właściwie dotychczas nie poruszone.

Mogę powiedzieć, że z Marią Renatą Mayenową byłem w przyjaźni. Rozmawiałem z nią o konkretnych problemach zawodowych: moich i jej, bo nasze zainteresowania, początkowo stosunkowo bliskie, z biegiem czasu coraz bardziej się rozchodziły. Rozmawiałem i o problemach ogólniejszych. Jak wiele osób ze środowiska filologów, uważałem ją za człowieka mądrego i uczciwego. To był ktoś taki, kogo rady można było zasięgnąć, jeśli miało się problemy związane z życiem naukowym i stało się przed koniecznością wyboru idecyzji. Sporo mówiła i ona: miała, zwłaszcza w ostatnich latach życia, potrzebę wypowiedzenia się o własnych problemach, sformułowania własnych wątpliwości. Ja byłem dla niej dobrym rozmówcą: wykształcony w jej środowisku, w sporej części przez nią samą, nie należałem do kręgu ludzi bezpośrednio związanych z nią działalnością  zawodową w Polskiej Akademii Nauk; a właściwie znajdowałem się niemal na marginesie życia naukowego. Przy tym mimo bliskości kontaktu cały czas był między nami znaczny dystans, spowodowany przede wszystkim przynależnością do różnych pokoleń. Mogłem wyrażać własną opinię czy nawet formułować rady w poruszonych kwestiach; nie bardzo wypadało mi pytać czy podsuwać temat, choćby tylko czysto wspomnieniowy.

A było wiele spraw, o które bym chętnie zapytał: ciekawych dla mnie, dla ludzi ze środowiska, do którego oboje należeliśmy, dla polskich inteligentów z naszych pokoleń.

W kilku wspomnieniach o niej napisano, że była człowiekiem pogranicza, m.in. narodowego. Nikt nie napisał wprost, że była Polką z wyboru.
Pochodziła z zamożnej rodziny żydowskiej ze wschodnich regionów współczesnejPolski — tych jej skrawków, które należały do cesarstwa, nie zaś Królestwa Polskiego. Urodziła się w Białymstoku w roku 1910 (sama podaje 1908 rok), oczywiście jako poddana rosyjska. Z domu nazywała się Rachela Gurewicz i kształciła — już w niepodległej Polsce — w Gimnazjum Humanistycznym Dawida Druskina w Białymstoku. Potem studiowała polonistykę na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.

To był wybór, choć nie musiał on pociągać tak zasadniczych konsekwencji, jakie miał w wypadku pani Renaty. Takiemu wyborowi sprzyjały na pewno czynniki oficjalno-państwowe. Świadome życie pani Renaty zaczęło się w sytuacji wojny, wojennej ewakuacji (wojnę rodzina spędziła w Charkowie) i narodzin niepodległego państwa polskiego. Kształtowanie się osobowości, dojrzewanie nastąpiło już w państwie polskim. Ale wielu ludzi w podobnej sytuacji wybierało inaczej. Kultura polska musiała ją zafascynować. I fascynacja ta została jej do końca życia.

Pamiętam nasze rozmowy o Kochanowskim, którego wydanie krytyczne redagowała. I pamiętam ton jej wypowiedzi!

Związki ze środowiskiem, z którego wyszła, pani Renata podtrzymywała w sposób naturalny. Bezpośrednio po studiach pracowała jako nauczycielka języka polskiego w Gimnazjum Żydowskiego Centralnego Komitetu Oświaty w Wilnie (organizacja ta była związana z Bundem, a szkoła miała wyraźne oblicze socjalistyczne). Wtedy również wyszła za mąż za przedsiębiorcę, inżyniera Jefima Kapłana (pierwsze jej publikacje ukazały się pod nazwiskiem: Rachela Kapłanowa). Potem, kiedy już tkwiła całkowicie w środowisku polskim, pozostały jej sentymenty, a także kontakty i znajomości.I było jej smutno, że — także w sposób naturalny — kurczą się one i urywają.

Naturalna alternatywa wyboru narodowego nie ograniczała się jednak do dwóch członów. Światli Żydzi z Rosji, z terenów, na których bardzo silny był żywioł polski, wcale nie musieli asymilować się do polskości. W dzieciństwie pani Renaty inny był język państwowy. Niewątpliwa mniejszość narodowa mogła różnie oceniać to, kto jest większością.

Tendencje do rusyfikacji były więc całkiem naturalne i częste wśród Żydów z zachodnich guberni cesarstwa (którzy z punktu widzenia polskiego inteligenta - patrioty byli Żydami polskimi). Świetną znajomość rosyjskiego wyniosła pani Renata z domu z dzieciństwa. Ale nie traktowała języka rosyjskiego oraz kultury rosyjskiej jako swoich. Była to głęboka przyjaźń kulturowa. Przez całe życie była ona w środowisku humanistów polskich propagatorką twórczej myśli rosyjskiej w zakresie literaturoznawstwa i językoznawstwa.

Umiała się przy tym uchronić przed popadnięciem w tak łatwy w latach powojennych koniunkturalizm. Widziała ludzi i myśli. Przyjaźniła się długo z jednym z twórców współczesnego strukturalizmu, rosyjskim emigrantem Romanem Jakobsonem. Znalazła kontakt (choć z różnych względów bardzo niełatwy) z uczonymi prześladowanymi, a potem ledwie tolerowanymi przez reżym sowiecki. Wiktora Żyrmunskiego zaprosiła nawet do Warszawy, co dla niego, który wchodził w kręgi rosyjskich i europejskich intelektualistów jeszcze przed I wojną światową i rewolucją, było na stare lata okazją zupełnie niebywałą. Nie udało się jej chyba osobiście poznać wypuszczonego z obozu i schorowanego Michała Bachtina, z którym nawiązała kontakt pośredni (za pośrednictwem Elżbiety Janus) i którego idee namiętnie propagowała na gruncie polskim. Hierarchię wartości, którą uznawała, widziałem najlepiej, kiedy redagowaliśmy wspólnie tom Rosyjska szkoła stylistyki (Warszawa 1970). Oprócz uznania dla osiągnięć bliskich sobie uczonych — w stosunku do narodu rosyjskiego znajdowałem u niej ton nieoficjalny, który dobrze znałem z domu rodzinnego: współczucie. Jakże często jego miejsce w sferze nieoficjalnej zajmowała w psychice Polaków pogarda.

Kontakty intelektualne z Rosjanami starszych generacji przeniosły się łatwo na młode pokolenie uczonych. Trzeba podkreślić, że dzisiejsza sytuacja w humanistyce potwierdza to, że umiała oceniać ludzi. Młodzi pracownicy naukowi (jak się ich oficjalnie nazywa), z którymi nawiązała kontakty w latach sześćdziesiątych i którzy z jej inicjatywy od dawna byli zapraszani do Warszawy przez Instytut Badań Literackich PAN, dziś stanowią czołówkę rosyjskiej humanistyki, zarówno w Rosji, jak i na emigracji.

Okupację, ściśle - okres między wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej a tzw. wyzwoleniem - pani Renata przeżyła na ziemiach okupowanych przez Niemców. Była już wtedy związana z Józefem Mayenem, dobrze nam znanym pełnym kultury i uroku panem Józefem, przez nią nazywanym Ziunkiem. - (o jej pierwszym mężu nie słyszałem od niej niczego). Pan Józef pochodził ze Lwowa, ze sfer całkowicie zasymilowanych; był polskim dziennikarzem i literatem, a dawniej także aktorem i reżyserem oraz autorem słuchowisk radiowych (napisał też bardzo ciekawe rozprawy na temat literatury radiowej). Jak mi opowiadała, przeciwstawiła się mężowi, który - wychowany w galicyjskiej lojalności - skłonny był podporządkować się zarządzeniu o zamknięciu Żydów w gettach. Jej rosyjska tradycja podpowiadała niesubordynację. Skutecznie ukryć się pomogli im przyjaciele, wśród których ważną rolę odegrali Lidia i Stefan Wołoszynowie. Ostatecznie okres ten Mayenowie przeżyli na fałszywych papierach w Hryhorowiczach, majątku Antoniny i Tadeusza Czeżowskich na Brasławszczyźnie.

Czeżowski był jej profesorem filozofii na uniwersytecie. Ten uniwersytet wytwarzał specyficzną atmosferę. Kontakty młodej pani doktor (wypromowanej w roku 1939) z profesorami, przede wszystkim z Manfredem Kridlem i Tadeuszem Czeżowskim, intelektualne i ludzkie, musiały być bardzo bliskie. Jeśli idzie o ukształtowanie się jej profilu zawodowego, decydujący był wpływ promotora jej pracy doktorskiej, pioniera badań formalnych w polskiej nauce o literaturze, Manfreda Kridla, do którego seminarium dołączyła jako czynna nauczycielka (ważne dla niej były też kontakty z literaturoznawcą Konradem Górskim i filozofem Henrykiem Elzenbergiem). Już wtedy zarysowały się jej cechy, charakterystyczne dla całej jej działalności intelektualnej: ogromna chłonność i potrzeba wiedzy. Poszukując prawdy, Maria Renata Mayenowa uczyła się całe życie: zarówno planowo, jak i okazjonalnie, dorywczo. W latach późniejszych uczyła się od ludzi młodszych od siebie, także swoich uczniów.

Wiadomo, że kadra Uniwersytetu Wileńskiego stała się po II wojnie podstawą świeżo powołanego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Znalazł się tu i Czeżowski. Mieszkająca w Warszawie profesor Mayenowa ze środowiskiem toruńskim utrzymywała bardzo żywy kontakt. A portret Tadeusza Czeżowskiego wisiał u niej w pokoju.

Żyjąc w stałym zagrożeniu, widziała zagładę narodu, z którego wyszła. W getcie białostockim znaleźli też ostatni życiowy przystanek jej rodzice, Leon i Zofia Gurewiczowie, prawdopodobnie zamordowani w Treblince wraz z większością jego mieszkańców. W jej wspomnieniach nie pojawiali się właściwie inni jej bliscy - ofiary holocaustu, chyba dlatego, że jako jedynaczka nie miała szeroko rozgałęzionej rodziny.

Sama też nie miała większej rodziny. Bezdzietność, na którą wpłynęła pewnie i sytuacja wojenna, na pewno była dla niej istotnym problemem. Było to widać, kiedy przyjacielsko kontaktowała się z rodzinami kolegów i uczniów, posiadających dzieci. Instynkty macierzyńskie pani Renaty znalazły pewne ujście w jej stosunku do młodych kolegów: dyskretnie opiekuńczym, pozbawionym natarczywości i nie ingerującym zbyt głęboko w cudze sprawy, życiowe i zawodowe. Działała jak mądry pedagog, kochający swych podopiecznych. W tym zakresie miała też świetne osiągnięcia.Wielu ludzi różnych specjalności podkreśla, że zawdzięcza jej wiele. Wychowała też kilkunastu uczniów bezpośrednich; - oprócz filologów polskich i słowiańskich, należy do nich Jerzy Woronczak, którego oryginalna twórczość w wielu dziedzinach ma charakter iście renesansowy, i Anna Wierzbicka, lingwistka, która zdobyła uznanie na całym świecie.

Swoje zamiłowania i temperament pedagogiczny pani Renata podkreślała przez całe życie. Widziałem je zresztą doskonale na jej kursowych ćwiczeniach z poetyki na II roku studiów polonistycznych, które - dzięki zaletom intelektualnym i charakterologicznym prowadzącej - należą do najwyrazistszych wspomnień tego typu zachowanych w mej pamięci. Tym bardziej bolesne było dla niej wymuszone rozstanie z uniwersytetem w roku 1968, które pozbawiło ją kontaktu z prawdziwymi studentami, ludźmi rzeczywiście młodymi.

Ale wróćmy do toku zasadniczego.

Pod wpływem przeżyć wojennych musiała u pani Renaty narodzić się potrzeba wiary i poszukiwania przeżyć w sferze duchowej. W sposób naturalny, w wyniku uratowania przez chrześcijan i całkowitego wżycia się w ich środowisko, podjęła decyzję ochrzczenia się (ze chrztu pochodzą imiona, których używała; warto też może przypomnieć, że rodzicami chrzestnymi pani Renaty byli profesor Konrad Górski i jego żona Marta). Słyszałem od niej samej, że była to decyzja przemyślana i szczera, choć fascynacja sprawami religii nie trwała chyba zbyt długo. W każdym razie później nie była osobą religijną. Mayenowie wzięli też ślub (udzielił go w katedrze wileńskiej arcybiskup Romuald Jałbrzykowski). Oboje są pochowani w kwaterze katolickiej cmentarza prawosławnego w Warszawie (kurczące się mniejszościowe związki wyznaniowe w ten sposób wykorzystują swoje cmentarze) — choć pewnie zadecydował o tym przypadek, miejsce ostatniego spoczynku może być traktowane jakosymboliczne.

Równieżnaturalny był dla Mayenów wyjazd z Wileńszczyzny po zakończeniu wojny, chyba nawet bardziej naturalny, niż dla większości Polaków zamieszkałych na terenach wschodnich: dla obojga nie były to bowiemstrony ojczyste. Był to oczywiście wyjazd do Polski, choć pierwsze lata po wojnie — nie licząc krótkiego pobytu w Białymstoku - spędziła pani Renata w Pradze, gdzie pan Józef był zatrudniony w ambasadzie (a z Pragą i Czechami miał on, lwowianin i dawny poddany austriacki, ściślejsze związki: w Pradze mieszkała stale jego siostra). Nawiązała tan kontakty ze środowiskiem czeskim (bardzo aktywnym i twórczym w okresie międzywojennym i bezpośrednio po II wojnie światowej), które podtrzymywała całe życie.

O profilu całej późniejszej działalności Marii Renaty Mayenowaj zadecydowały lata powojenne, powiedzmy wprost — okres, który nazywa się współcześnie okresem stalinizmu w Polsce. Określił on nie tyle jej zainteresowania i przekonania metodologiczne, tych bowiem wyborów dokonała już wcześniej, ile zasadniczo wpłynął na rozpoczęcie działań, trwających później przez długie lata: przez całe jej życie i całą historię Polski Ludowej, a czasem aż do dnia dzisiejszego.

Szkice biograficzne wymieniają jej inicjatywy i dokonania z tego okresu: współzorganizowanie Instytutu Badań Literackich PAN, rozpoczęcie serii wydawniczej Biblioteka Pisarzów Polskich (bo ze względu na sformułowanie na świeżo zasad redakcyjnych trzeba tu mówić o nowej serii nawiązującej do dawnej tradycji, nie zaś o zrewidowaniu zasad XIX-wiecznej serii wydawniczej Polskiej Akademii Umiejętności), podjęcie wydawnictwa seryjnego Poetyka. Zarys encyklopedyczny, a przede wszystkim zainicjowanie i rozpoczęcie fundamentalnego Słownika polszczyzny XVI wieku. Działanie na taką skalę kiedy indziej nie byłoby zapewne możliwe.

O tym, że okres po drugiej wojnie stwarzał takie możliwości, na ogół się dzisiaj nie pamięta. Ustrój miał jako dewizę budowanie nowego. Ale przecież dla ludzi, którzy widzieli rzeczywistość dookoła siebie, konieczność odbudowy i budowy była czymś oczywistym. Budować trzeba było wszystko: domy, fabryki, drogi i mosty, ale również teatry, biblioteki, uniwersytety, instytucje naukowe i wydawnicze; i to zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Dla wielu twórczych ludzi była to szansa, mająca wiele aspektów i uzasadnień: szansa działania dla dobra ogółu oraz szansa rozwinięcia własnych możliwości, sformułowania i zrealizowania własnych ambicji. Miarą każdego osiągnięcia, niezależnie od sytuacji, mogą być: jego sensowność, przydatność, efektywność realizacji. Tymczasem dla władzy w państwie socjalistycznym, dysponującej wszystkimi funduszami i centralizującej w swej gestii moc decyzyjną we wszystkich sprawach, liczyły się efekty łatwo dostrzegalne.

Sytuacja stwarzała możliwości działania. A na sytuację składały się fakty. Była więc reorganizacja całej nauki polskiej i zamierzona jej centralizacja w PAN, powołanie podporządkowanych jej instytutów, w tym IBL. Było nawiązywanie do określonych tradycji historycznych i były sterowane centralnie mody historyczne i kulturowe, znajdujące odbicie w konkretnych wydarzeniach. Ich wyrazem była pamiętna Sesja Odrodzenia w roku 1953. Był to napewno odpowiedni moment i do powołania nowej Biblioteki Pisarzów Polskich, i do rozpoczęcia prac nad Słownikiem polszczyzny XVI wieku. Wtedy też Maria Renata Mayenowa zorganizowała Zakład Historii Polskiego Języka Artystycznego IBL PAN, istniejący do dzisiaj pod nazwą Pracowni Poetyki Teoretycznej i Języka Literackiego IBL PAN. W ramach tej instytucji działała jak najlepiej mogła i umiała: z przekonaniem o wartości i potrzebie tej działalności, a przy tym efektywnie.

Podkreślano, że jej oryginalny samodzielny dorobek badawczy jest, jak na skalę jej działania i oddziaływania, stosunkowo niewielki: dwa podręczniki (pełna uroku Poetyka opisowa „dla nauczycieli” z roku 1949 oraz poważna i dyskusyjna, ale ograniczona co do zakresu Poetyka teoretyczna z roku 1974), dwie książki popularne, kilkadziesiąt artykułów analitycznych. Za to — masa prac redakcyjnych i edytorskich, wstępów i tłumaczeń prac czołowych przedstawicieli dwudziestowiecznej humanistyki. Prace często wykonywała we współautorstwie z innymi autorami, reprezentującymi bardzo różne środowiska i dyscypliny naukowe. Tak rozumiała naukę: jako działanie zbiorowe przyczyniające się do poznania prawdy.

Umiała przy tym działać w rozmaitych sytuacjach. Bez przesady można powiedzieć, że kształtowała życie naukowe i intelektualne, i to zarówno oficjalne, jak i całkiem nieoficjalne. Była w jego formalnym centrum jako wicedyrektor Instytutu Badań Literackich (nie była jednak nigdy partyjna) i rozpoczynała przedsięwzięcia z dużym rozmachem, organizowała wielkie zjazdy i konferencje międzynarodowe. Kiedy z niego wypadła, organizowała kameralne konferencje robocze (na które także prywatnie zapraszała nieprawomyślnych uczonych z ZSRR oraz krajów satelickich) i starała się w miarę dostępnych środków kontynuować wcześniej podjętezadania. Gdy pokrycie finansowe na nie było nie wystarczające,potrafiła opłacać prace zlecone czy koszta pobytu gościa zwłasnych funduszy. Nie istniała dla niej wyraźna granica między działalnościa zawodową i prywatną.

Prowadziła więc działalność organizatorską nie ujętą w struktury oficjalne. Wielu wspomina jako centrum życia naukowego jej „mieszkanie przy ulicy Sandomierskiej, pełne książek i swoistej staroświeckiej elegancji” (T. Dobrzyńska). Tu przez parę lat odbywały się w środowe popołudnia jej prywatne seminaria, na których uczeni różnych specjalności dyskutowali nad problemami, które — wraz z prowadzącą — uznali za istotne i ważne. Tu również spotykała się ze współpracownikami: stałymi, pracującymi nad zagadnieniami poetyki albo nad Słownikiem polszczyzny XVI wieku, i okresowymi, uczestniczącymi wkonkretnej współpracy autorskiej czy redakcyjnej.

Umiała organizować prace w zespole. Widziałem to, gdy redagowaliśmy wspólnie Rosyjską szkołę stylistyki. Ktoś mi wtedy powiedział, że przecież to ja wykonuję większość prac. „Zgoda— odpowiedziałem. — Ale ile się przy tym uczę!” I to, czego się nauczyłem, zostało dla mnie trwałą wartością. A uczyłem się od Niej — obok warsztatowych umiejętności filologicznych —także odpowiedzialności, pracowitości i rzetelności.

Praca nad tym tomem przypadała akurat na rok 1968, gdy na Mayenową spadły szykany, ustawiające ją w pozycji marginesowej w oficjalnym świecie literaturoznawczym. Trzeba powiedzieć, że te przeciwności losu znosiła wraz z mężem bardzo dzielnie. Przy naturalnym w takiej sytuacji przygnębieniu nie było u nich śladu rezygnacji czy zwątpienia. Żyła dalej pracami, które prowadziła, tylko w gorszych warunkach, nie uczonej uprzywilejowanej, tylko tolerowanej. Dyskutowaliśmy (było to częste w owych latach w naszym środowisku) o emigracji, o wyjazdach przyjaciół (Mayenowie odprowadzali na przykład emigrującego Adama Tarna, swego sąsiada i przyjaciela). Nie słyszałem słowa (i wątpię, czy w ogóle zaświtała im taka myśl), że mogliby wyjechać oni sami — choć była to wówczas nierzadka reakcja ludzi zrzuconych ze stołka.

Pani Renata martwiła się, w jaki sposób kontynuować rozpoczęte prace i przedsięwzięcia. Przedmiotem jej troski były przede wszystkim losy Słownika polszczyzny XVI wieku. Wobec zaplanowanej reorganizacji agend zajmujących się naukami filologicznymi swoje miejsce widziała dalej w Instytucie Badań Literackich, z którym związana była od ćwierćwiecza, nie zaś świeżo tworzonym Instytucie Języka Polskiego PAN. I Słownik pozostał w IBL.

Powiedziałbym, że znacznie silniej niż wydarzenia polityczne oddziałały na nią ogólne procesy związane z biegiem życia, czasu, starzeniem się i przemijaniem. Jak dziś możemy ocenić, sama liczba poświęconych jej tekstów świadczy o sile jej osobowości i jej oddziaływaniu. Znacznie silniej niż liczba świadczy o nich ton owych publikacji, w których była nazywana „spiritus movens” przedsięwzięć naukowych (T.Dobrzyńska), „człowiekiem wielkiego formatu” i „pierwszą damą nauki polskiej” (F.Pepłowski) czy „latarnią morską polskiej humanistyki” (J.Antas, S.Balbus). I to prawda: jej pamięć i jej oddziaływanie bezpośrednie pozostanie żywe u następnej generacji badaczy. I, aktywna i zainteresowana swoją problematyką aż do - ostatnich dni,dobrze to widziała. 

A jednak pani Renata po przejściu na emeryturę nie oceniała swego życiowego dorobku naukowego bez zastrzeżeń — pozytywnie. Widziała przede wszystkim ewolucję swej placówki: Instytutu Badań Literackich, którego pozycja i sytuacja dalekie były od wyobrażeń, które mieli jego organizatorzy. Z jednej strony spełniały się przepowiednie jego dawnych antagonistów i w ogóle przeciwników scentralizowanego systemu organizacji nauki: instytut nie na wszystkich polach reprezentował najwyższy poziom myśli humanistycznej, która z natury rzeczy rozwijała się niezależnie od ram organizacyjnych (choć w latach konsolidowania się opozycji wobec tzw. władzy ludowej zajmował postawę naprawdę wzorową). Z drugiej strony utrzymywanie tak pomyślanego instytutu naukowego, aby nie mówić już o jego rozwijaniu, było wyraźnym obciążeniem dla budżetu, co bywało już przedmiotem obiekcji zarówno ze strony przedstawicieli władzy, jak i ludzi od niej niezależnych.

Ponadto istotne tu były i uwarunkowania ludzkie. I charakterystyczne, że gdy pani Renata jako emerytowany profesor IBL-u podtrzymywała z nim związki, źle się czuła w jego oficjalnej strukturze i jego oficjalnej siedzibie — Pałacu Staszica w Warszawie. Nie licząc swych bezpośrednich uczennic i pracowni, zachowała wtedy przyjaźń przede wszystkim z Pracownią Bibliograficzną IBL, mającą zadania dokumentacyjne, a więc czysto filologiczne.

Za naturalne, choć bolesne, uważała też, że prace teoretyczne, w których uczestniczyła, nie szły takim torem, jaki ona sobie wcześniej wymarzyła, i że nie może już zorganizować roboczych seminariów jak dawniej. Życie po prostu poszło naprzód, nie można było dalej rozwijać idei, które kreśliło się 20 czy 30 lat wcześniej. Te idee powinny być już albo zrealizowane, albo gruntownie zrewidowane. A rewizji po tylu latach dokonuje już z natury rzeczy następne pokolenie. Rozumiała to doskonale
jako człowiek mądry3.

Od spraw organizacyjnych ważniejsze były merytoryczne. I od pracowni owiele ważniejsze były losy dwu przedsięwzięć, którymi kierowała i których nie mogła doprowadzić do końca: wydania Kochanowskiegoi Słownika. Widziała, że koniecznie musi przekazać rozpoczęte prace w godne ręce. A z oboma przedsięwzięciami związani byli ludzie, których kompetencje doskonale predestynowały do takiej roboty.

Z Kochanowskim sprawa przedstawiała się dużo prościej. Tutaj harmonogram prac był ściśle opracowany i obejmował zaledwie kilkanaście lat. Rzecz sprowadzała się więc tylko do ich finansowego zabezpieczenia i efektywnego doprowadzenia do końca. Oby tylko tę rzecz mogła trzymać do końca ona albo ktoś mający podobną jak ona efektywność!4

Ze Słownikiem XVI wieku było niestety dużo gorzej. Można śmiało powiedzieć, że jest to najnowocześniejszy i najlepiej metodologicznie obmyślany słownik polski. Bardzo starannie zaplanowano zasady zarówno doboru materiału, jak i jego opracowania leksykograficznego. Jeśli idzie o podstawę materiałową, to początkowo planowano ekscerpcję pełną wszystkich posiadanych tekstów. Okazało się jednak, że dają one w sumie tekst za długi, aby można go było opracować w przewidywany sposób. Zdecydowano się na pełną ekscerpcję kanonu zmniejszonego, który opracowuje się w sposób możliwie najdokładniejszy, uwzględniając również informacje statystyczne na temat poszczególnych elementów nie tylko leksykalnych, ale i gramatycznych.

Taki plan zakreślono w latach pięćdziesiątych naszego stulecia. Później leksykografia wzbogaciła się o nowe idee, płynące z rozwoju językoznawstwa strukturalnego i krytyki słowników dotychczasowych. Pani Renata, która zawsze interesowała się nowymi prądami metodologicznymi czy — jak mówiono żartobliwie — miała skłonność do nowinek, była na nie otwarta. Pamiętam dyskusje, mające doprowadzić do wniosku, czy owe idee powinny wpłynąć na losy zaawansowanego już Słownika polszczyzny XVI wieku. Redaktorka naczelna, wraz z komitetem redakcyjnym, podjęła decyzję— według mego przekonania — całkowicie słuszną: pozostawienie instrukcyj w nie zmienionej postaci. Więcej znaczy jednolitość dzieła niż jego aktualizacja metodologiczna.

Założenia redakcyjne Słownika spowodowały, że rozrósł się on ponad miarę. Zbudowany w latach pięćdziesiątych plan miał wady charakterystycznego dla nich monumentalizmu. Okazał się zbyt ambitny. Skutkiem rozmiarów słownika jest trudność nie tylko przy korzystaniu z niego, ale również przy jego opracowywaniu — nie może się z nim uporać całe pokolenie redaktorów. Że tak się stanie, było dla pani Renaty od pewnego momentu jasne.

Ale wtedy, gdy ona i jej współpracownicy jako ludzie młodzi czy nawet ludzie w średnim wieku rozpoczynali prace, nie widzieli tego niebezpieczeństwa. Przewidywali, że badania i prace redakcyjne będą prowadzone przez lat kilkadziesiąt. I chyba niesłusznie zakładali,że przekazanie zadania, prac w toku, następcom i kontynuatorom będzie stosunkowo łatwe, rozumując, że przecież istnieją sprawdzone zasady redakcyjne, realistyczny harmonogram prac.

Trudności pojawiły się w sposób całkiem naturalny. Poświęcone określonej problematyce twórcze i inspirujące seminarium nie może przetrwać 20-30 lat, bo ewolucji będzie podlegać i jego problematyka, i jego uczestnicy (zdanie to słyszałem od samej pani Renaty). Podobnie wątpić można, czy ma szanse powodzenia zadanie naukowe (a może nawet wszelkie zadanie) zaplanowane na więcej niż jedno pokolenie. W drugiej zmianie (jeszcze przy aktywności pierwszej) pałeczkę przejmują bezpośredni uczniowie, którzy są gotowi prowadzić dalej dzieło mistrza. Potem uczniów bezpośrednich już nie ma, a dla ewentualnych kontynuatorów prac sformułowanie ich programu zasadniczego ginie w zamierzchłej przeszłości, do której nie sięga ich pamięć.

Takiej ewolucji podlega i Słownik polszczyzny XVI wieku, który jest obecnie doprowadzony mniej więcej do połowy. Zmienili się ludzie i czasy, a zadanie zostało. W obecnych czasach inna jest też pozycja i samego przedsięwzięcia, i instytucji, w ramach której jest ono realizowane. Dawniej rozwój badań naukowych leżał w planie działalności scentralizowanego państwa, a i na samo zadanie władze patrzyły z życzliwością, choć bardzo niewiele miało wspólnego z „marksistowską” nauką o literaturze, którą rozwijać miał Instutut Badań Literackich PAN: w każdym razie przyczyniało się ono do poznania epoki, do której Polska Ludowa programowo nawiązywała. Dziś inna jest pozycja IBL (i całego PAN-u). Jak i inne instytucje, boryka się on z trudnościami finansowymi. Nie jest też dziwne, że i przez część zatrudnionych w Instytucie Badań Literackich profesorów, ludzi też o pokolenie młodszych od Mayenowej, Słownik polszczyzny XVI wieku jest traktowany z pewną rezerwą czy niechęcią (stopień i powody tej niechęci można zresztą widzieć i interpretować w sposób bardzo różny).

Do takiego wniosku prowadzi niestety wspomnienie o Marii Renacie Mayenowej — pisane w 7 lat po jej śmierci. Ważą się losy dzieła, które chciała — wraz z zespołem — zrealizować i które uważała za najważniejsze. Może zostanie ono uznane za niemożliwe do ukończenia, bo na samym początku zabrakło realizmu i dalekowzroczności. Byłoby jednak znacznie lepiej, gdyby Słownik polszczyzny XVI wieku był dalej widziany jako dzieło ważne dla humanistyki polskiej, na którego ukończeniu zależy instytucji macierzystej5,i żeby znaleźli się redaktorzy, którym osobiście będzie zależało na jego ukończeniu.


1 M. R. Mayenowa, Studia i rozprawy. Wybór i opracowanie A. Axer i T. Dobrzyńska. Instytut Badań Literackich PAN. Warszawa 1993. Nadzór produkcyjny: Wydawnictwo „Ossolineum”. Wrocław; s. 420. Do tomu tego oraz zamieszczonej w nim bibliografii można odesłać czytelnika zainteresowanego głębiej działalnością Profesor Mayenowej oraz uprawianymi przez nią dyscyplinami naukowymi.

2 Wspomnienie takie jest Jej - również winna „Polonistyka” — czasopismo nauczycieli języka -polskiego.

3 Chciała w ogóle jak najlepiej i w możliwie najwyższym stopniu świadomie pokierować dalszymi losami spraw i rzeczy, które uważała za swój dorobek życiowy. I martwiła się też przyszłym losem swego księgozbioru, który przeznaczyła na cele społeczne. Ostatecznie najcenniejsze książki, zwłaszcza piękny zbiór teoretycznoliterackich książek rosyjskich z lat dwudziestych naszego wieku, zasiliły Bibliotekę IBL, a pozostałe stały się podstawą biblioteki Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, jej mieście rodzinnym.

4 Kierująca pracami nad edycją sejmową Dzieł wszystkich Jana Kochanowskiego prof. Elżbieta Sarnowska-Temeriusz ocenia stan prac jako znacznie zaawansowany i przewiduje ich zakończenie w ciągu najbliższych 10 lat.

5 Jak dowiedziałem się od prof. Franciszka Pepłowskiego, kierującego pracami nad Słownikiem po śmierci Marii Renaty Mayenowej, już po napisaniu tego wspomnienia, Słownik polszczyzny XVI wieku jest przez obecną dyrekcję Instytutu Badań Literackich PAN uznawany za zadanie ważne. Znalazł też poparcie finansowe ze strony Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej oraz — krótkoterminowo — Komitetu Badań Naukowych.




Maria Renata Mayenowa. Dokumenty 




Wspomnienie o Ojcu

Gerszon Gurewicz


Niewykluczone, że była spkrewniona z rodziną Efraima Barasza, późniejszego przewodniczącego Judenratu

Efroim Barasz






2020-05-01 18:52:24 history